Zbyszek Pręgowski i jego blog
Wolnym być
- mimo wszystko
Robi się późno. Czas ruszać w drogę
Slider

Tekst ten dedykuję Pauline Lazoryk
– córce William George Yeo (Bill).

 

WSTĘP

Jakiś czas po skończeniu wojny, rodzice Władysława Wasilewskiego otrzymali dwa pisma z Czerwonego Krzyża informujące, że Ich syn zginął i został pochowany w grobie nr … W obydwu pismach numer grobu był inny. Dopiero później ustaliliśmy, że w numerze dłuższym zakodowany był numer skrócony grobu.  Ale ojciec - Stanisław Wasielewski (syn nazywał się Wasilewski - to wynik niedokładnego tłumaczenia z języka rosyjskiego na polski metryki urodzenia) w odruchu wewnętrznego buntu, po otrzymaniu drugiego zawiadomienia postanowił jechać do Anglii i na miejscu wyjaśnić „przekręt, który niewątpliwie ma tu miejsce”. W tym celu udał się do urzędu załatwić paszport. Usłyszał od urzędnika wtedy, że może jechać ale tam, gdzie oni go wyślą, a nie tam, gdzie on chce.

Potem były długie lata żałoby i wspominania. Przyjeżdżali z Anglii, ze Stanów, z Kanady piloci, mechanicy, strzelcy, obserwatorzy i twierdzili, że znają Władka i wiedzą jak zginął. I opowiadali wtedy najróżniejsze, dzisiaj już wiemy, że zmyślone historie. Ale rodzina w te historie wierzyła. Rodzice Władka zmarli nie dowiedziawszy się jak naprawdę zginął Ich syn.

Kiedy opadła „żelazna kurtyna”,  w połowie lat 90-tych postanowiłem przynajmniej spróbować wyjaśnić historię śmierci Władka. Pomogła mi w tym między innymi red. Mira Prejsner, z którą zaplanowaliśmy dwa odcinki krótkiego filmu pod wspólnym tytułem „Dopóki żyje ostatni świadek”. Filmy poleciały w TVP II. W pierwszym odcinku powiedziałem, co wiedziałem na temat tej śmierci, opowiedziałem nieprawdziwe historie przekazywane rodzinie przez rzekomych znajomych Władka,  pokazałem kilka zdjęć i poprosiłem o wszystkie możliwe i wiarygodne  informacje, które pomogłyby ustalić przyczyny i miejsce Jego śmierci. Drugi odcinek miał być, jeżeli dobrze pamiętam, za 2 miesiące i w tym drugim odcinku mieliśmy podzielić się nowymi, pozyskanymi od widzów dzięki pierwszemu odcinkowi informacjami i zaplanować ewentualnie trzeci odcinek. Dodam tylko, że nikt nie zadzwonił, nikt nie napisał. Świadkowie nie żyli? Nie pamiętali? Nie kojarzyli? Nie oglądali?

… i wtedy zdarzyła się rzecz nieprawdopodobna. Zadzwoniła do mnie moja mama i siostra Władka w jednej osobie i powiedziała, że właśnie otrzymała list od nieznanej Jej Pauline Lazoryk w języku angielskim. Powiedziała jeszcze, że  Pauline Lazoryk jest prawdopodobnie córką jednego z członków załogi, który zginął z Władkiem. Poprosiłem o przeslanie tego listu.

Dopiero teraz sprawy potoczyły się błyskawicznie. Po otrzymaniu listu nawiązałem kontakt z Pauline Lazoryk. Internet wtedy był w powijakach, a poczta e-mailowa funkcjonowała rzadko i tylko między ludźmi zajmującymi się informatyką. Nie było nawet Google – trudno to sobie dzisiaj wyobrazić. Tak więc kontakt z Pauline był możliwy tylko przy pomocy poczty tradycyjnej. Zanim minęły te dwa miesiące do nagrania drugiego odcinka Pauline przekazała mi wiele informacji, dokumentów, map, zdjęć i innych materiałów. Oceniam, że informacje od Niej stanowią dzisiaj jakieś 50 - 60% wiedzy jaką mam na temat tej katastrofy. Dziękuję Pauline.

Drugim dobrym duchem wyjaśnienia zagadki tej śmierci jest Krystian Zieliński – kuzyn, który podszedł do wyjaśnienia innych spraw związanych z Władkiem z zaangażowaniem i skutecznością godną najsprawniejszego detektywa. W pewnym momencie zacząłem Go tytułować – Detektywem. A on się nie obrażał. Dziękuję Krystian.

               Władysław Wasilewski był jednym z wielu polskich lotników w Anglii, był jednym z wielu, którzy w mundurach RAF-u oddali życie za wolną i demokratyczną Polskę, tam, na Zachodzie. Jest także jednym z wielu, których przyczyny śmierci zostały, mam taką nadzieję, udokumentowane.

W tym roku, 22 sierpnia przypada Jego 80-ta rocznica śmierci. Władku, żyjesz wśród nas tak długo, jak długo o Tobie pamiętamy.

CZĘŚĆ I

Zaczęło się dobrze …

O czwartej obudził go dyżurny, kilkakrotnie głośno powtarzając - wstawaj, lecisz o szóstej. Władek wstał, umył się w zimnej wodzie, ogolił brzytwą „Soligen”, którą dostał razem z paskiem do jej ostrzenia na o1 KzK Bsiemnaste urodziny od ojca. Ubrał się i zjadł „suchy prowiant”, który wczoraj przyniósł ze stołówki, bo na śniadanie nie zdąży i wypił gorącą jeszcze herbatę, którą też sam sobie zrobił. Niby angielska, a smak i zapach … - pomyślał.

Władek Wasilewski był pilotem 41 eskadry rozpoznawczej w Toruniu. Potem, kiedy wybuchła wojna latał w składzie Armii Modlin. Następnie przez Rumunię, Francję 12 lipca roku 40-tego dotarł do Anglii. Latanie, jak sam mówił, było dla niego „moim żywiołem”. Lubił to. Urodził się i wychował w małym miasteczku na Kujawach – Brześciu Kujawskim przy ulicy Krakowskiej 58 (potem ten numer zmieniono). Wcześniej pasją młodego Władka był sport. Pasją tą zaraził o prawie dwa lata młodszego Cześka – późniejszego olimpijczyka. Czesiek opowiadał potem, i ta historia do dzisiaj w rodzinie przetrwała, że na początku ich biegania Władek Cześkowi za każdy bieg płacił – nudziło mu się biegać samemu. Ćwiczyli więc razem i dużo biegali. Bardzo dożo biegali. Kiedy nie ćwiczyli na treningach zorganizowanych przez „Sokoła” – biegali swoją trasą. Mieli taką ustaloną o długości ok. 4,5 km. Wybiegali z domu w kierunku Rumaków, za cegielnią w prawo i po ścianie lasu do rzeki (Zgłowiączka), potem jeszcze raz w prawo i drogą polną wzdłuż rzeki do ulicy Rybaki, Głowackiego, Targowej i znowu w Krakowską w kierunku domu. Każdy bieg to trasa dwukrotnie zrobiona - ok.  9 km. Były dni, kiedy biegli dwa razy.

Latem dużo pływali. Zgłowiączka była ich basenem treningowym. Rozpoczynali na mostku przy drodze do Lubrańca i płynęli w kierunku Cukrowni – tam zawracali i z powrotem do mostku. Potem w kąpielówkach i boso do domu – jakieś 600 metrów. Każda taka trasa wodna to prawie 5 km – po 2,5 w każdą stronę. Obydwaj byli konsekwentni i w każdej wolnej chwili  albo biegali, albo pływali, albo ćwiczyli.

Ani błoto, ani śnieg im w bieganiu nie przeszkadzał. Kiedy śnieg był głęboki, nogawki z cholewkami butów łączyli specjalnymi owijaczami – żeby śnieg do butów się nie dostawał. Te ich biegi ludzie długo jeszcze wspominali. W całym mieście tylko oni biegali.

2 KzK B3 KzK B22 sierpnia 41-go to jego dziesiąty dzień w 2AOS Millom. A właściwie w Haverigg – wiosce pod Millom, gdzie znajdował się 2 AOS. W styczniu 41-go otwarto tu szkołę bombardowania nr 2 i artylerii, którą następnie przekształcono w No2 Air Observer School (Szkoła Obserwatorów Lotniczych nr 2).  Latał tam samolotem Blackburn Botha B26 z numerem L6416.

W rankingach najgorszych samolotów II wojny światowej samolot Blackburn B26 Botha zawsze znajduje się w pierwszej piątce. W artykule Dejana Milivojevica „Flying Coffins! – The Top Ten Worst Aircraft of WWII” (Latające trumny! - Dziesięć najgorszych samolotów II wojny światowej) zajmuje najgorsze – 1 miejsce. Mówiono o nim, że jest to bardzo niebezpieczny samolot, ale nie dla Niemców tylko dla angielskich pilotów. Doskonale wiedział o wszystkich wadach tej „latającej trumny”.

4 KzK BKiedy zjadł już należny mu „suchy prowiant” na śniadanie i wypił „angielską” herbatę,  wstał, podszedł do ściany gdzie wisiał kalendarz, zdarł kartkę z dniem 21 sierpnia 1941roku i przeczytał na głos z kartki następnej, 22 sierpnia – od początku wojny minęło 722 dni, do jej końca – już niedługo”. Kalendarz kupił od Polaka, który sprzedawał polskie kalendarze i w ten sposób zarabiał w Anglii. Kalendarz kupił jeszcze w ubiegłym roku, kiedy był w bazie lotniczej RAF Bramcote na przedmieściach Nottingham. Pomyślał wtedy, że Polacy w pojedynkę sobie potrafią doskonale radzić, a zespołowo już gorzej. Gdybyśmy potrafili lepiej pracować zespołowo, nie kłócili się z taką zajadłością to może nie zmietliby nam Polski po raz drugi z mapy Europy? – pomyślał jeszcze.

Założył buty, potem czapkę. Wziął na rękę kurtkę i rękawice, a w drugą nakolannik z mapą lotu oraz plan lotu i poszedł załatwić resztę formalności w kierownictwie lotów. Idąc, po drodze spotkał dwóch sympatycznych Anglików. Domyślił się, że skoro stoją w tym miejscu, to są to prawdopodobnie ci słuchacze 2AOS, którzy z nim lecą. Powiedział łamaną angielszczyzną - dzień dobry. Panowie lecicie ze mną? Jeżeli nazywasz się Wasilewski, to lecimy z tobą – odpowiedział jeden z nich. Doskonale, nazywam się Władek Wasilewski. Idę teraz do kontroli lotów. Zaraz wracam.

Ci dwaj, którzy potem z Władkiem polecieli, to szkolący się na obserwatorów lotniczych w 2AOS żołnierze, których wyszkolenie i specjalizacja wojskowa w tej wojnie były mniej przydatne od specjalizacji  obserwatora lotniczego. Czy dzisiaj nazwalibyśmy tą funkcję – nawigatorem? Byli oni już po niezbędnych szkoleniach teoretycznych, a w trakcie tego lotu, przy pomocy otrzymanych od ośrodka szkoleniowego przyrządów nawigacyjnych mieli nanieść na otrzymane mapy trasę lotu, a do notatników wszystko, co zauważyli istotnego na trasie przelotu.  Trasa lotu znana była tylko pilotowi. Im dokładniejsza mapa, im więcej zauważonych i zanotowanych w raporcie istotnych z lotu spostrzeżeń, tym lepsza ocena.

Po powrocie z kontroli lotów podszedł do tych dwóch i powiedział - mamy jeszcze dziesięć minut. Potem pójdę rozgrzać silniki. Wtedy wy będziecie mieli jeszcze jakieś 20 minut, a potem wsiadacie i lecimy – powiedział Władek. Poznajmy się lepiej, skoro mamy razem lecieć – dodał. Ja nazywam się Władysław Wasilewski, ale mówcie mi Władek. Jestem Polakiem, urodziłem się w małym miasteczku na Kujawach. Brześć Kujawski się nazywa, ale pewno nie słyszeliście. Latałem w 4 Pułku Lotniczym w Toruniu, to też Kujawy. Potem, jak nas Szkopy napadły z Armią Modlin przez Rumunię dostaliśmy się do Francji. Z Francji przypłynąłem do was, bo macie mało pilotów. Cieszycie się? - zadał retoryczne pytanie, a ich uśmiech świadczył o tym, że dowcip im się spodobał.  Latam od prawie 5 lat, od 1936. Kocham latać. Mam jeszcze w Polsce poza rodzicami młodszego brata Cześka i najmłodszą siostrę Helę. Nie wiem co się z nimi dzieje. Od dawna nie mam od nich żadnej wiadomości. Wierzę, że żyją. Acha … jestem kawalerem. Mówię to, bo jakby któryś w was miał atrakcyjną siostrę, to …. no … już wiecie. Buchnęli śmiechem.

5 6 7 KzK B kopiaA ty? – Władek zwrócił się do  stojącego po jego prawej stronie brązowookiego, z ciemnobrązowymi włosami  wysokiego i przystojnego żołnierza. Nazywam się William George Yeo, ale mówcie mi Billi. Będzie mi miło – dodał i podał Władkowi rękę. Jestem jak widać po oznaczeniach na mundurze chorążym korpusu lotniczego. Wysłali mnie,  a ja się zgodziłem zostać obserwatorem lotniczym. Póki co podoba mi się ta robota, bo nie jest taka nudna jak ta poprzednia. W cywilu jestem księgowym. W grudniu skończę 31 lat. I powiem wam jeszcze coś, choć słowa te kieruję szczególnie do ciebie Władek. Mam dwóch młodszych braci i …. też młodszą siostrę.  Ooooo – wydał odgłos zadowolenia Władek. Wiesz, ty masz młodszą siostrę ja mam też młodszą i moglibyśmy je sobie przedstawić – kontynuuje Billi, ale … ale ja jestem szczęśliwym mężem i ojcem. Mam fantastyczną córeczkę Pauline. Ma prawie 4 latka. Jak ja kocham te moje dziewczyny. Bożeeeeee, jak ja je kocham.

A ty? – Władek zwrócił się do przystojnego ciemnowłosego i ciemnookiego żołnierza w furażerce. Nazywam się Joe Vernon. Jestem młodszy od mojego kolegi o 2 lata i mam 29  lat. Poza tym w paru punktach jesteśmy podobni. Też jestem chorążym korpusu lotniczego. Też mam żonę -  Maris ma na imię.  Iiiiiii ….. jest w ciąży. Wierzę, że to będzie chłopak. Żona chce, żeby miał na imię Mike – jak będzie chłopak. A jak dziewczynka, to Alice, bo Alice ma ładne zdrobnienia:  Ali, Alison, Allie, Ally, Lisha. Niewiele brakowało, a zamiast do obserwatorów lotniczych w Millom, zapisałbym się do skoczków spadochronowych. Była nawet taka reklama w mieście – skoki spadochronowe są bezpieczniejsze niż przejście z jednej strony ulicy na drugą. Tu zrobił przerwę, którą wykorzystał Władek i spytał – to dlaczego się nie zapisałeś? Bo biuro werbunkowe było po drugiej stronie ulicy – odpowiedział Joe i wszyscy buchnęli śmiechem.  Kiedy, jak na komendę wszyscy przestali się śmiać, Władek powiedział – lubię ten wasz, angielski dowcip. Polacy są inni.

W tym momencie do grupy podchodzi kolejny żołnierz. Mundur i oznaczenia wskazują, że jest porucznikiem Królewskiej Artylerii. Władek wiedział, że poleci z nim jeszcze ktoś, ale nie wiedział kto. Porucznik podszedł i się przedstawił – jestem Lionel Dauglas Hall. Jeżeli jest pan pilotem L6416, to mam z panem lecieć – powiedział. Po czym wyjął kartkę z kieszeni kurtki munduru i podając Władkowi powiedział – to jest zezwolenie dowódcy ośrodka na lot z panami jako pasażer. Jeszcze nigdy samolotem nie leciałem – dodał. Spóźnił się pan, miał pan być 10 minut wcześniej – powiedział Władek.  Tak, wiem, ale kolega z pokoju zgubił 50-funtowy banknot – usprawiedliwia się porucznik. I co? Pomagałeś mu szukać? – spytał Bill. Nie, ja na nim siedziałem – odpowiedział Lionel. Znowu wszyscy buchnęli śmiechem.  Niech nam pan jeszcze szybciutko coś o sobie powie. My tu między sobą ustaliliśmy, że mówimy sobie na „ty” – powiedział Władek, bo zaraz idę rozgrzewać silniki. Niewiele mam do dodania – powiedział Lionel. Mam 25 lat, jestem porucznikiem Królewskiej Artylerii. Moi rodzice to Frederick George i Dorothea Grace Mary, z domu Allen. Po mężu oczywiście  Hall. Poza tym, może polubię latanie. Taki nowy rodzaj specjalności – artylerzysta – lotnik. I oczywiście chcesz ze mną lecieć? – zapytał Władek Lionela. Tak, oczywiście – odpowiedział Lionel. A wiesz, że ja z tobą bym nie poleciał – dodał Władek. Dlaczego? – spytał zmartwiony Lionel. Bo nie jesteś pilotem – skwitował Władek odwzajemniając dowcip Lionela. Wszyscy po raz kolejny buchnęli śmiechem i uświadomili sobie, że ten Polak jest całkiem nawet sympatyczny. Taki angielski nawet.

A teraz, zgodnie z regulaminem powinienem zrobić odprawę, ale ponieważ nie mogę wam powiedzieć jaką trasą polecimy, ani na jakiej wysokości, powiem tylko, że palenie na pokładzie jest zabronione – powiedział Władek. Pogodę, jak widzicie, mamy nie najlepszą, ale jeżeli dostaliśmy zezwolenie na lot, to znaczy, że trasa nie jest najgorsza. Jeżeli ktoś chce zapalić, to ma teraz ostatnie minuty. Po wejściu do samolotu zajmujecie swoje miejsca i przypinacie się pasami. Kontakty między sobą i mną ograniczacie do niezbędnego minimum. To co macie skrupulatnie robić, to zgodnie z zaleceniem waszych wykładowców rejestrować wszystkie uwagi z lotu i nanosić jego trasę na mapy.  Doskonale, a teraz macie jakieś 20 minut, ale za 15 wchodźcie już do samolotu. Ja idę grzać motory.

Władek sprawdził samolot z zewnątrz obchodząc go dokoła. Sprawdził koła i podwozie, sprawdził płaty, sprawdził usterzenie tylne, a potem wsiadł do bardzo ciasnej kabiny, sięgnął po zeszyt z checklist-ą i zaczął wykonywać wszystkie czynności po kolei, po czym odpalił najpierw jeden, następnie drugi silnik. Motory zagrały równo. Gra – powiedział głośno do siebie i przeciągnął się z rękami pozginanymi w łokciach, bo na wyciągnięte miejsca było za mało.

Powietrze wypełniło się hałasem i dymem wydobywającym się z dwóch motorów Botha B26. Śmigła zaś wytworzyły wiatr, który nie tylko lekkie źdźbła trawy podrywał wysoko w powietrze, ale także mniejsze drobiny piasku. Było dużo hałasu, dużo dymu i dużo kurzu. Nie dało się rozmawiać –  cała trójka przeszła dalej od samolotu.

8 KzK BA dlaczego ty Joe nie masz zegarka zapiętego na rękawie kurtki? – spytał Bill. Niewygodnie będzie ci notować, kiedy będziesz musiał odsłaniać za każdym razem rękaw, żeby zobaczyć która jest godzina. Nie miałem drugiego paska – odpowiedział Joe. Ja też nie mam, ale wiesz co? …. Mam sznurówkę. Daj ten zegarek. Joe zdjął zegarek, Bill wyciągnął z kieszeni sznurówkę i jeden jej koniec przeciągnął przez dziurkę paska, drugi przez spinkę. Joe podał mu rękę, a Bill zawiązał mu zegarek na mankiecie kurtki – obydwa końce długiej sznurówki majtały się Joe do kolan. Wyglądasz teraz trochę jak ruski sołdat z karabinem na sznurku – powiedział milczący do tej pory Lionel. Wszyscy buchnęli śmiechem, a Bill postanowił poprawić swoje dzieło. Sięgnął po rękę Joe i dwukrotnie owinął sznurówką  mankiet kurtki i zawiązał. Oddalił się, popatrzył i powiedział – no teraz wyglądasz jak angielski żołnierz z zegarkiem na sznurku. Ale może być.

Lot

Motory się grzały, a Władek w tym czasie dokonywał niezbędnych poprawek w planie lotu dostosowując go do otrzymanych z kierownictwa lotów prędkości i kierunku wiatru. Wciąż łatwiej było mu posługiwać się wartościami metrycznymi. Stopa, galon, mila, funt – przeliczanie wymagało niemałego skupienia. Zawsze w takich sytuacjach myślał, że jak źle przeliczy, to może mu zabraknąć paliwa na dolot, albo braknie szybkości, czy wysokości. W takiej sytuacji zawsze się dowartościowywał, mówiąc w duchu, że to oni, Anglicy są zacofani. I wtedy – głęboko w to wierzył. Czasem też dopowiadał w myślach, że najpewniej zrobili to na złość Polakom.

Cała trójka pasażerów wsiadła do samolotu, Władek sprawdził czy są odpowiednio pozapinani w pasy i wrócił do niezwykle ciasnej kabiny pilota. Po wymianie niezbędnej korespondencji z wieżą, najpierw pokołował na początek drogi startowej. Olej w silnikach miał już wystarczającą temperaturę – możemy lecieć.

9 KzK B

Lotnisko miało trzy betonowe drogi startowe wzajemnie się przecinające. Każda z dróg miała ok. 650 m długości. Podkołował do drogi 2-9 i poprosił o zezwolenie na start. Dostał zezwolenie, otworzył klapy, przesunął manetki gazu obydwu silników lekko do przodu, przytrzymując chwilę samolot na hamulcach, po czym zwolnił hamulce, a manetki gazu obydwu silników przesunął do przodu - maszyna najpierw wolno, potem szybciej i  szybciej i coraz szybciej zaczęła toczyć się po „pasie”. Wreszcie po wydłużonym rozbiegu przy  relatywnie małej prędkości oderwała się od ziemi i przeszła na wznoszenie.  Kiedy znalazł się 3 -4 km od brzegu  Morza  Irlandzkiego wykonał przy niewielkim wznoszeniu zakręt w lewo i dalej na wznoszeniu przyjął kierunek  750 (wszystkie namiary podaję z uwzględnieniem poprawki na wiatr: 14kt, 2850).  Punktualnie o 6:27 zameldował wieży, że jest już w powietrzu i przyjmuje kurs 750. Za chwilę, o 6:29 minęli po lewej stronie Hawerigg z lotniskiem i zabudowaniami 2AOS – Władek odnotował godzinę na mapie. Za chwilę potem minęli pobliskie miasteczko Millom. Do zmiany kursu na wysokości Sedbergh pozostało mniej jak  29 mil (54 km) i ok. 9 min. lotu.

10 KzK BWładek co jakiś czas sprawdzał trasę porównując ją z mapą i odznaczał to na mapie. Nie musiał wprowadzać żadnych poprawek – obliczył dobrze. W czasie lotu natrętne myśli wracały. Myślał o rodzicach, bracie Cześku, siostrze Heli, o kuzynach – najbardziej był zaprzyjaźniony z Jankiem. Nie ma o nich żadnych informacji od prawie dwóch lat – od początku wojny. Jak sobie radzą? Czy żyją? A jeżeli żyją, to czy wszyscy? Nasłuchał się różnych strasznych rzeczy od ludzi przyjeżdzających z Polski o tym jak Niemcy i Ruscy traktują Polaków.  O tym, że mordują Żydów. O tym, że rozstrzeliwują i wywożą. O tym, że ślad po ludziach ginie. Sowieci napadli na Polskę 17 dni po Szkopach i zajęli wschodnie tereny. Podzielili się Polską. Wcale nie są lepsi od hitlerowców, a do tego jeszcze wszystko kradną. Tam u nich, na wschodzie też Polacy giną bez śladu. To wszystko takie straszne i takie niewiarygodne. O tym, że nie ma żadnych sądów, a decyzję o życiu albo śmierci człowieka podejmuje niemiecki żołnierz, albo sowiecki sołdat. W głowie się nie mieści, ale wszyscy nie mogą kłamać.

Tak doleciał do Sedbergh – dochodzi  godzina  6:38. Jeszcze tylko kawałek i zostawiając miasto po lewej stronie skręcił na południowy zachód przyjmując kurs 1440 . Wszystko się zgadza – pomyślał. Sedbergh jest za nami. Sedbergh to małe miasteczko w hrabstwie Cumbia, zdecydowanie mniejsze od jego Brześcia, i zawsze, kiedy tędy przelatywał z jakiegoś powodu porównywał to miasteczko do swojego Brześcia.

Niecałe 9 minut i będziemy mijali Skipton – owcze miasto. Znacznie większe od jego Brześcia – to mu się kojarzyło z Włocławkiem. Ten odcinek, ale i cała trasa jest mało zamieszkała. Nic, poza czasem ładnymi krajobrazami z góry nie przyciąga wzroku. I nic się nie dzieje. Zna dobrze tą trasę, wiele razy nią leciał.

Ale pogoda się psuje. Dolatując do Skipton mgła zaczyna przykrywać ziemię. Damy radę – pomyślał. Mam opanowane loty bez widoczności. Ćwiczyłem to wiele razy, w Polsce jeszcze. Kierunek wiatru i jego siła się nie zmieniają, bo gdyby się zmieniły musiałbym wprowadzać poprawki pomyślał. A ja lecę bezbłędnie według planu. Jeżeli nie zepsuje mi się busola, wysokościomierz, szybkościomierz i zegarek, to dolecę do Millom z dokładnością 100 – 200 … no może 500 metrów pomyślał optymistycznie. Pomyślał też o studentach – tak ich w myślach nazywał. A gdyby tak mgła zgęstniała do tego stopnia, że nie będzie widać ziemi – ciekawe co w tych swoich notesach napiszą. Dadzą radę, najwyżej polecimy jeszcze raz – znalazł rozwiązanie.

Dolatując do punktu zwrotu na wysokości Skipton położył maszynę na prawe skrzydło, aby lepiej zobaczyć czy ma już pod sobą to charakterystyczne skrzyżowanie pięciu dróg. Jest - powiedział głośno sprawdzając czas na zegarku.   Wszystko się zgadza – dodał do siebie. Wcisnął lewy orczyk, samolot położył się na lewe skrzydło, wyrównał lotkami  i tak ciągnął do momentu osiągnięcia kursu 30 . Jeszcze jakieś 15 mil i będziemy mieli połowę drogi za sobą – pomyślał.  Ale mgła gęstniała z każdą przelecianą milą. Dobrze, że mgła jest tylko nad ziemią i dobrze jest widzieć horyzont. Dam radę – pomyślał, ale niefajnie robi się dla „studentów”. Najwyżej polecą jeszcze raz.

Ostatnie miejsce widoczne na ziemi, które mógł porównać z mapą,  to rzeka River Cover. Mniejsza jakieś cztery razy od mojej Zgłowiączki – pomyślał jeszcze. Potem była już tylko mgła. Mleko – zwykli w żargonie określać taką pogodę lotnicy. Teraz musiał skupić się szczególnie na pilotowaniu bez widoczności ziemi. Tylko przyrządy: busola, wysokościomierz, zegarek i mapa zostały do określenia możliwie dokładnego położenia samolotu. Dobrze, że chociaż mam horyzont – pomyślał raz jeszcze.

Teraz całkowicie skupił się na analizie trasy lotu, znacznie częściej spoglądał na zegarek i odznaczał przebytą trasę  na  mapie. Minęło od zakrętu w Skipton jak z bata strzelił te jedenaście  minut z ogonkiem. Jeszcze raz wszystko przeanalizował, wcisnął lewy orczyk, wyrównał lotkami i ustawił samolot na 2520 – kierunek na lotnisko.  Jeszcze 53 mile i jakieś 18 minut i będziemy w domu – pomyślał. Wyprowadził samolot z zakrętu, wyrównał lot, prędkość,  wysokość i pomyślał – no to jesteśmy w domu. Po wylądowaniu załatwię sprawy z zakończeniem lotu i za jakąś godzinę znowu napiję się tej obrzydliwej angielskiej herbaty.

Jasna cholera – zaklął najbardziej siarczystym przekleństwem jakiego używał jego ojciec. Padł lewy silnik. Spojrzał na 12 KzK Bzegarek – minęła 7:01. Przypomniał sobie, że w takich sytuacjach tylko spokój i tylko spokój należy zachować. Wyciszył się, zamknął przepustnicę gazu lewego silnika, zamknął kurek z dopływam paliwa do tego silnika, podniósł obroty pracującego prawego silnika i wyrównał lot. Przed nami góry, w górach z tego cało nie wyjdziemy – przeanalizował sytuację.  Za nami po prawej stronie w miarę równinne puste pole. To jedyna szansa w tych warunkach i w tym miejscu. Podjął decyzję – zawracam i ląduję na tej równinnej zielonej, niezamieszkałej łące. Ale zanim wykonał  manewr zawracania dokładnie przeanalizował aktualne położenie samolotu wobec ziemi. Jest godzina 7:05 kiedy wykonuje łagodny zakręt w prawo z jednoczesnym schodzeniem z wysokości. Kiedy odwrócił samolot o 1800 przyjął kurs równoległy do poprzedniego – 720 wciąż schodząc do lądowania. Jest prawie 7:07 i ziemia wciąż jest niewidoczna – mleko. Otworzył klapy, wypuścił podwozie i zaczął spuszcza paliwo. Po chwili samolot też znalazł się we mgle. Cholerne mleko, nic nie widać powiedział na głos do siebie. Nawet horyzontu nie mam, ale dam radę – pomyślał, muszę dodatkowo skupić się na utrzymaniu właściwej pozycji samolotu w osi podłużnej i poprzecznej.  Dam radę, dam radę, dam radę – wierzył w szczęście. Po chwili drugi silnik kilka razy zakaszlał, prychnął, kichnął i zgasł. Teraz nie ma już odwrotu, paliwo spuszczone muszę siadać – pomyślał.

Cholerna angielska mgła. Ale kiedyś ziemię zobaczę. Żeby tylko nie było zabudowań i dziur. Sprawdził przyrządy i pomyślał – już za chwilę będziemy lądować. Sprawdził godzinę – 7:12. Ściągnął delikatnie wolant na siebie …. potężne szarpnięcie wyrwało go z fotelem i rzuciło na przednią szybę. Potem jeszcze wykonał kilku przemieszczeń latając w wolnej przestrzeni i uderzając we wszystko, co napotkało jego ciało. Spadł na sufit samolotu, a nad głową miał miejsce w którym przedtem był fotel radiotelegrafisty.

13A KzK B 14A KzK B

Te i więcej zdjęc znajdziesz tuhttps://pregowski.pl/photo/12-photo/71-kartka-z-kalendarza-a-day-in-the-history

 Po wypadku

George Bainbridge przyjechał motocyklem do pracy. Spóźnił się, ale nie mógł szybciej bo mgła była potężna – wiedział, że kolega, którego zmienia poczeka na niego. Jak zwykle postawił motocykl w Summit Cottages i jak zwykle poszedł wzdłuż torów do budki dróżnika na szczycie Stainmore. Spojrzał na zegarek, aby sprawdzić ile się spóźnił. Była godzina 7:10. Jeszcze nie najgorzej – pomyślał. Za chwilę usłyszał wyraźny dźwięk nisko przelatującego samolotu w kierunku północno-wschodnim.  Gęsta mgła nie pozwoliła go zobaczyć. Po chwili samolot ucichł, a potem „usłyszałem, jakby uderzył w miękki wierzchołek wzgórza” – powie potem do protokołu. Razem z kolegą, którego zmieniał natychmiast poszli na poszukiwania, ale ponieważ mgła była gęsta nic nie zauważyli. Doszli do urwiska i wrócili. Po powrocie zadzwonili i powiadomili o zdarzeniu posterunek policji kolejowej w Darlington.

Policjant kolejowy z Darlington niezwłocznie zadzwonił do Kirkby Stephen. Odebrał sierżant Keddi i zadzwonił na posterunek policji w Brough – odebrał funkcjonariusz Joseph W. Cook. Była godzina 7:40.

Niezwłocznie w składzie: Joseph Cook z Brough, sierż. Keddi z Kirkby Stephen, oraz funkcjonariusze Bond i Richardson udali się do budki na szczycie Stainmore i razem z obydwoma pracownikami kolejowymi poszli szukać samolotu.  Niestety, mgła była tak gęsta, że nic nie można było zobaczyć. Postanowili odłożyć poszukiwania do czasu, kiedy mgła opadnie. Wrócili.

John Wearmouth[2] był pasterzem (historię tę opowiedział nieżyjącego już Johna Wearmoutha syn – Gordon. Z Gordonem rozmawiał Mike Oram, a ja znam tę historię od Mike). Tego dnia nie wyprowadzał rano owiec na pastwisko z powodu mgły. Ponieważ nie miał nic innego do roboty, wybrał się na spacer ze swoim owczarkiem. Jakiś czas spacerowali po wrzosowiskach, aż w pewnym momencie owczarek Johna zaczął bardzo ujadać. John poszedł w jego stronę i potknął się o leżące ciało. Ciało było w lotniczej kurtce. Domyślił się co mogło się stać. Natychmiast poszedł do budki kolejowej i zadzwonił na policję, i wtedy dowiedział się, że oni już to wiedzą i że  z powodu mgły nie rozpoczynają jeszcze poszukiwań.

Mgła opadła dopiero około 11:30. Można było rozpocząć poszukiwania. Najpierw znaleziono samolot. Znajdował się na otwartym zboczu terenu zwanego Castle Moss (Castle Moss – nazwa zwyczajowa, nie ma jej na mapach). Samolot był całkowicie rozbity, a jego części rozrzucone w promieniu ok. 120 jardów (ok.110 m). Dziób samolotu zatopiony w podmokłym gruncie wrzosowiska.

We wraku znaleziono bardzo okaleczone ciało Williama George Yeo (Bill) – ojciec Pauline Lazoryk. Zmarł szybko z powodu wielourazowego uszkodzenia ciała. W cywilu był księgowym z Wallasey, Cheshire. Miał 31 lat. Zostawił żonę i 4-letnią córeczkę Pauline. Pochowany na cmentarzu Wallasey – południowa część hrabstwa Cheshire.

Około 68 jardów (62 m) od samolotu znaleziono ciało Humphrey Warine Joseph Henry Vernon – ojciec Mike Orama. Także w cywilu był księgowym. Miał 29 lat. Zostawił żonę w ciąży. Odczołgał się od samolotu na 62 m w poszukiwaniu prawdopodobnie pomocy. Zmarł na skutek wykrwawienia w wyniku wielourazowego uszkodzenia ciała. Pochowany na cmentarzu przy kościele św. Jerzego Męczennika w Millom.

120 jardów (110 m) od samolotu zmarł z powodu wykrwawienia na skutek wielourazowego uszkodzenia ciała por. Lionel Douglas Hall lat 25. Był oficerem RAF i studentem z Oxted (hrabstwo Surrey). Pochowany na cmentarzu przy kościele  św. Carantoc, Kornwalia.

Około 125 jardów (ok. 115 m) odczołgał się od samolotu jego pilot – sierżant Władysław Wasilewski. Z Brześcia Kujawskiego. Miał 27 lat. Zmarł na skutek wykrwawienia w wyniku wielourazowego uszkodzenia ciała. Był kawalerem. Pochowany na cmentarzu przy kościele św. Jerzego Męczennika w Millom. W pamięci rodziny pozostał do dzisiaj.

 Wszystkie zdjęcia znajdziesz tu - https://pregowski.pl/photo/12-photo/71-kartka-z-kalendarza-a-day-in-the-history

Część II

Epilog, czyli lekcja historii i przyzwoitości.

Wyobraźmy sobie, że nie było uszkodzenia silnika, nie było tego dnia mgły, nie było katastrofy, a Władysław Wasilewski doczekał końca wojny. Razem z tysiącami innych polskich pilotów, mechaników samolotowych, służb obsługi lotnisk, polskich kryptografów, pracowników administracji i nieumundurowanych polskich pracowników pracujących w obronie Anglii w różnych jej miejscach stanął przed wyborem – co dalej?

Londyn

Od paru dni Władek mieszkał w wynajętym mieszkaniu. Przed wyjazdem z Anglii postanowił poznać trochę Londyn – miasto, które oparło się niemieckim nalotom także dzięki nim - polskim lotnikom. Postanowił tego dnia – niedziela, 8 czerwca 1946 roku zobaczyć dwie rzeczy. Sprawdzać, czy możliwe jest przelecieć samolotem pod mostem Vauxhall, tak, jak to zrobił jeszcze przed wojną przelatując pod mostem w Toruniu. Chciał także zobaczyć Paradę Zwycięstwa – paradę bez nich, bez polskich lotników. Zaplanował sobie, że stanie przed wjazdem na most po prawej stronie Tamizy i spokojnie obejrzy most od strony bulwarów, a potem obejrzy Paradę Zwycięstwa - paradę bez Polaków.  Chciał ją zobaczyć, bo ta parada to także jego i nas Polaków zwycięstwo – tak myślał i chciał wierzyć, że tak jest. Kiedy przyszedł, okazało się, że wielokilometrowa trasa „Pardy” jest tak gęsto już otoczona widzami, że postanowił nie oglądać mostu, nie przymierzać się do przelecenia pod nim, tylko znaleźć sobie w miarę dobre miejsce widokowe. Nie było łatwo. Kiedy już znalazł, spojrzał w lewo i zobaczył zbliżającą się kolumnę wojsk zmechanizowanych. Zerknął z przyzwyczajenia na zegarek – była godzina 10:40. Parada trwa już godzinę i czterdzieści minut – pomyślał. Ludzie bili brawa, cieszyli się, rzucali żołnierzom kwiaty, niektórzy z radości płakali. Robiło się coraz bardziej szczęśliwie i coraz bardziej ciasno.

W pewnej chwili poczuł, że ktoś na niego parzy.  Odwrócił się głęboko w lewo i zobaczył znajomą sylwetkę. Człowiek jak on ubrany w mundur lotnika i jak on bez dystynkcji wojskowych i jak on z naszywką POLAND na prawym ramieniu. Nie może być pomyłki …. w tym momencie tamten spojrzał w prawo i obydwaj się rozpoznali. Był to kolega jeszcze z Torunia. Też lotnik - myśliwiec. Popatrzyli na siebie, podali sobie ręce i nagle, jak na komendę przytulili się do siebie i zaczęli płakać. Płakać jak dziecko które tuli się do matki, bo zrobiło sobie krzywdę. Płacz przeszedł w szloch i trwał, trwał, i trwał …. zanim się uspokoili.

Spotykali się z Jankiem (posłużyłem się sylwetką Jana Budzińskiego (nr sł. RAF 780665) w czasie tej wojny wiele razy. Pierwszy raz w Toruniu. On latał w 141 eskadrze myśliwskiej, Władek w 41 eskadrze rozpoznawczej. Potem spotkali się w Rumuni, następnie we Francji i ostatni raz, kiedy Władek został oddelegowany do 2AOS w Millom Janek już tam był od niecałego tygodnia. Przekrzykując huk motorów przejeżdżających pojazdów oraz krzyki radości widzów Janek krzycząc do ucha Władka powiedział – ta parada nie powoduje u mnie wstydu z powodu braku tam Polaków. To nie my powinniśmy się wstydzić, że naszych tam nie ma. Wiesz co? – idźmy stąd. Wstąpimy do jakiejś kawiarni, napijemy się kawy i spokojnie w ciszy porozmawiamy. Doskonały pomysł – powiedział Władek i zaczęli się oddalać.

Znaleźli maleńką kawiarenkę z maleńkimi stolikami. O tu będzie dobrze – powiedział Janek. Weszli i usiedli przy stoliku w samym kącie. Nikt nam nie będzie przeszkadzał – powiedział Władek. Usiedli. Podeszła do nich sympatyczna, młoda i ładna kelnerka. Czego panowie sobie życzą? – spytała czyściuteńką polszczyzną. Zaniemówili na chwilę. Władek pierwszy odzyskał głos i z charakterystyczną dla Polaków estymą wobec kobiet, wstał i powiedział – patrząc na pani urodę powinniśmy się domyślić, że jest pani Polką. Mam na imię Władek, a to jest Janek – powiedział wskazując na Janka. Janek wstał, kelnerka podając im dłoń powiedziała – mam na imię Hela, Helena i tu pracuję. Miło nam – powiedział Janek. Mnie też, co panowie zamawiają? – spytała. Zamówili po kawie i jakimś ciastku.

Kiedy Hela odeszła – usiedli, a Janek powiedział – zobacz, ich też nie ma na defiladzie. A przepracowali tu całą wojnę. A pielęgniarki z Fudżi na defiladzie są. Policjanci z Labuanu są. Robotnicy z Seszeli też są. A naszych nie ma. Jak ty się z tym czujesz Władek? – dokończył pytaniem. Tak, jak kawałek polskiej gazety po podtarciu angielskiej dupy, wrzuconej do sedesu i spłukanej wodą.  Boli, ale żyć trzeba. A co to jest ten … jak to powiedziałeś … Labuan? To wyspa gdzieś tam u wybrzeży Borneo. W tym momencie Hela zgrabnie i z elegancją postawiła na stoliku kawy i ciastka. Zajęło to prawie pół powierzchni stolika. Dziękujemy – powiedział Janek lekko podnosząc się z krzesła. Odprowadzili Helę wzrokiem, a ona szła pięknym, eleganckim krokiem. Piękna jest – powiedział Janek. Tak – dodał Władek, bo Polka.

Posłodzili kawę, pomieszali i Janek spytał – co zamierzasz teraz robić Władziu? Jadę do Polski. A właściwie to popłynę. Jeszcze parę dni pokręcę się po Londynie. Mam mieszkanie wynajęte do środy. Wyjadę z Londynu albo w środę, albo w czwartek. Pochodzę z małego miasteczka na Kujawach w Polsce. Brześć Kujawski się nazywa. Jakieś 152 stopnie i 50 kilometrów od Torunia. Latałeś pewno tam wiele razy. Zostawiłem tam całą rodzinę: rodziców, siostrę - też Helę, brata Cześka, kuzyna Janka. Od września 39 nie wiem ci się z nimi dzieje. Nie wiem nawet, czy przeżyli. Tęsknię za nimi, to już prawie  7 lat. Kiedy to zleciało?

A ty – zadał pytanie Władek. Ja zostaję tu. Na razie. Zupełnie nie mam pomysłu co dalej. Ale do Polski nie wracam. Tam teraz budują komunizm. Pod dyktando Stalina. Wrócę jak zburzą ten zbudowany pod dyktando Sowietów komunizm. Ręki do budowania nie przyłożę, a do burzenia … i owszem. A poza tym ludzie podobno giną w tym pełnym szczęśliwości systemie i nie wiadomo gdzie. Często odnajduj się ich w więziennych celach śmierci. Chcę jeszcze pożyć. Ci co wracają z Zachodu mają już przechlapane zaraz po przekroczeniu granicy tylko dlatego, że wrócili. Po co mi to, wolę być poniżany przez obcych. Mniej boli. A jeżeli tu w Londynie, tu w Anglii nie zrozumieją romantycznej polskiej duszy wyjadę do Kanady. Tak, do Kanady. Zobacz Władziu jak nam ten Hitler spierdolił życie – dodał i zamyślił się głęboko. Długo obydwaj milczeli. I myśleli.

Brześć Kujawski

Maria Wasielewska wycierając dopiero co umyte ręce, zerknęła w okno. Zobaczyła idącego lekkim, długim krokiem wysokiego mężczyznę z tobołkiem na ramieniu. Stasiu – zakrzyknęła do męża - czy to może być nasz Władek? Mąż podszedł do okna, popatrzył i powiedział – Maryniu, sylwetka nawet podobna, ale tylu ich teraz wraca… Ale ten lekki krok …. – dodała Maria.  Za chwilę zasłoniła go rosnąca przy drodze akacja. Marynia wróciła do gotowania obiadu, mąż do swojej gazety.

Ale, za chwilę ….. postać przemknęła z drugiej strony okna kuchennego. Zauważyła to Maria i krzyknęła – Stasiu, to nasz Władziu, nasz Władziu wrócił. To on. To musi być on. Obydwoje rzucili się do drzwi, ale zanim dotknęli klamki, drzwi się otworzyły, a z tamtej strony stał On – ich syn Władysław. Caluteńki, zdrowy i piękny jak zawsze. Zaczęli go ściskać, dotykać, całować… A on ich. Radości tego dnia było co niemiara. Za chwilę przyszła siostra Hela – już mężatka i  od paru dni matka chłopca. Witaj moja mała siostrzyczko – przywitał ją Władek. Bożeeee, ty żyjesz! Wiedziałam …. wiedziałam, widziałam. Zawsze wiedziałam, że żyjesz, że pewnego dnia wrócisz – mówiła, cały czas szlochając i tuląc się do brata. Powitanie trochę trwało, po czym szlochając jeszcze dodała - witaj w domu duży braciszku.

Potem z odwiedzinami do rodziców wpadł  brat Czesław. Zawsze wpadał do rodziców po pracy. Przywitali się serdecznie i wtedy Władek zauważył na palcu brata obrączkę. Ty też już się ożeniłeś? – spytał. Tak – odpowiedział Czesiek. Mam cudowną żonę – Reginka ma na imię. Ale mam też …. córeczkę.  Lilka na nią mówimy, ale w dokumentach ma Bożena. Cudowne dziecko. Ma już trzy latka. Cieszę się bardzo, poza Lilką i Reginką jesteśmy  w komplecie – powiedział Władek. Tak się o was martwiłem. Za miesiąc minie siedem lat jak nie miałem o was żadnych wieści. Żadnych. Pytałem wszystkich, którzy tam przyjeżdżali, ale nikt nie wiedział.

A Janek Wasielewski żyje? – zapytał jeszcze. Tak, żyje. Też się ożenił.  I też mieszkają na Krakowskiej. Też mają chłopaka. Lechu na niego mówią. Jakiś tydzień temu skończył już miesiąc  – uzupełnił Czesiek. Potężne już chłopisko z niego.  No to wszystko jasne, jeszcze tylko ciebie wydamy. Tylko, żeby mi była jakaś fajna dziewczyna – dodał Władek. I kłótliwa żeby nie była, bo jakby się wzięły za łby z siostrą i bratową to rady byśmy sobie nie dali. Może być nawet i kłótliwa – powiedział Czesiek, z naszą pomocą siostra z bratową ją utemperują.

W międzyczasie Maria podała obiad, który w żaden sposób nie przeszkadzał im w rozmowie. Mówili, mówili i mówili. W pewnym momencie Władek powiedział – od dawna takiego obiadu nie jadłem. Też skromny, też powojenny, ale smakuje …. nie to co tamto angielskie żarcie. Maria żądna pochwał szybciutko wtrąciła – naprawdę tak bardzo ci smakuje, naprawdę lepiej jak tamto angielskie jedzenie? Mamo – odpowiedział Władek, ja wiem, że cudownie gotujesz, wiem, że najlepiej na świecie, ale nawet gdybyś nie gotowała najlepiej, to po tym, co my tam musieliśmy jeść wszystko smakowałoby doskonale. Czasem kilka razy dziennie jedliśmy obrzydliwą pastę rybną. Kanapki z tą pastą nie mogą smakować nikomu. Albo zagotowana kapusta – im się wydawało, że gotują kapuśniak. Specjalizowali się też w kremie, takiej kleistej żółtej paście. Albo ta mleczna herbata. I nie lubiłem tam jeszcze mżawek, mgły i ciepłego piwa.  A coś lubiłeś? – zapytał ojciec. Tak – powiedział Władek, lubiłem jak zawsze latać i lubiłem angielskie dziewczyny. Wszyscy się roześmieli. A Władek zaraz potem dodał – ale chyba bardziej to one nas - Polaków lubiły. A może nie tyle nas co ten maleńki znaczek na ramieniu z napisem POLAND. Aaaa, tego nie rozumiem – powiedział ojciec. Bo wiesz tato, często piloci angielscy, ale i francuscy, czescy kiedy szli na zabawę, to żeby mieć lepsze powodzenie u dziewczyn też sobie przyszywali ten znaczek. Ten maleńki znaczek robił z nas, Polaków angielskich bohaterów tej wojny. A na poważnie, to dlatego, że wszyscy Anglicy, dzięki odwadze i waleczności polskich myśliwców lubili wszystkich polskich pilotów. Dlatego też dziewczyny angielskie bardziej nas, niż angielskich chłopaków kochały. Tak to było …. i tylko tego mi teraz będzie brakowało – podsumował.

Przed wieczorem wrócił z pracy mąż Heli - Józef. Znali się sprzed wojny jeszcze. Aaaaaa, toś ty moim szwagrem – powitał go z radością Władek. Witaj w rodzinie. Uścisnęli się serdecznie.  Potem Józef zjadł obiad i dołączył do reszty rodziny. Znowu mówili, mówili i nacieszyć się sobą nie mogli. Najwcześniej pożegnał się Czesiek – spieszył do swoich dziewczynek. Potem  Hela i Józef. Władek z rodzicami rozmawiał jeszcze do czwartej nad ranem i wciąż tak wiele mieli sobie do powiedzenia.

Synku – powiedziała Maria, będziemy mieli cię teraz na dłużej. A teraz już idziemy spać. Chodź, pościelę ci twoje dawne łóżko. Władek wziął stojący w kącie worek na plecy z którym przyszedł. Wydawało się, że ojciec dopiero teraz ten worek zauważył i spytał – co ty tam masz, że się z tym nie rozstajesz? Tato, odpowiedział Władek, ja tu mam wszyściuteńko, czego dorobiłem się przez moje 33 lata i prawie 7 miesięcy. Znam mój majątek na pamięć. Mam tu – powiedział Władek podnosząc wyżej worek, wojskowy płaszcz zimowy, kapcie ze szkockich owiec, drugą koszulę, kupione już w Polsce trzy oranżady, cztery paczki  angielskich suchar,  dwie rybne konserwy też angielskie, trzy zeszyty ze szkoleń we Francji i w Anglii ….. i nocną koszulę. Wszystko. Do tego masz doskonałą pamięć – dodał ojciec – tak pamiętać swój majątek.  Ale po co latem, tyle tysięcy kilometrów dźwigasz zimowy płaszcz? – zapytał zaciekawiony ojciec. Władek spuścił zawstydzony głowę i nieśmiało powiedział – bo wiesz tato, jadąc do Polski i tu – do was, nie zawsze miałem gdzie spać. Płaszcz mi wtedy pomagał.

Zasypiając, zdążył jeszcze pomyśleć – nigdzie na świecie nie ma tak pachnącej, wykrochmalonej i wymaglowanej pościeli jak w tym domu.

Następnego dnia wstał trochę później. Rodzice już wstali. Józef był już w pracy. Na stole czekało na niego śniadanie. Zjadł i powiedział – wiesz mamo, pójdę się przebiec starą naszą trasą. Sprawdzę jak tam moja kondycja.  I pobiegł. Nie minął kwadrans, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Maria myślała, że to Władek starym zwyczajem się wygłupia. Podeszła do drzwi z uśmiecham, a za nimi wysoki, gruby człowiek w skórzanym płaszczu, w kapeluszu i z teczką. Obywatel Wasilewski tu przebywa? – spytał. A przebywa – odpowiedziała Maria. Może tu przyjść? – kontynuuje obcy. A może - odpowiedziała Maria i dodała – a pan kim jest? Jestem z urzędu bezpieczeństwa, może pani zawołać obywatela? Aaaaaa, z urzędu, to co innego – powiedziała Maria i dodała – a nazwisko jakieś pan ma? To ja pytam o nazwiska, a obywatelka ma wykonywać, co się jej każe. Niech obywatelka zawoła obywatela – dodał obcy ze złością w głosie. Maria zrozumiała, że może jej ten obcy przysporzyć kłopotów, przeszła do pokoju i wróciła z mężem. Słucham pana – powiedział Stanisław. Obywatel Wasilewski? – spytał obcy. Tak, nazywam się obywatel Wasielewski – odpowiedział Stanisław. Ale to nie obywatel wrócił z Anglii? Nie, to nie ja – odpowiedział Stanisław najwyraźniej nie czując potrzeby pomagania obcemu. A kto? -  drąży obcy. Z Anglii wrócił mój syn – obywatel Wasilewski. I Władysław ma na imię. A ja jestem Stanisław Wasielewski – Stanisław był już najwyraźniej zmęczony obecnością obcego. Może go pan do mnie przyprowadzić? – kontynuuje obcy. Nie mogę, poszedł na spacer. Kiedy wróci? – obcy pyta. Nie wiem, wróci, to będzie – powiedział Stanisław. Obcy wszedł dalej do kuchni, przesunął talerze na stole, rozłożył teczkę, wyjął z niej kawałek kartki i kopiowy ołówek i co jakiś czas śliniąc ołówek z dużym wysiłkiem zaczął pisać. Kiedy skończył, podając kartkę Stanisławowi powiedział – jutro, punktualnie  o dziewiątej czekamy na syna w urzędzie. A tu jest adres pod którym ma się zameldować. Dla pewności godzinę też zapisałem. I dla jego dobra niech się nie spóźni. Zamknął teczkę, uchwycił ją za rączkę i wyszedł zostawiając wszystkie drzwi otwarte.  Minęła długa chwila, kiedy Maria oprzytomniała i krzyknęła za nim – do widzenia.  Ale obcy już tego nie słyszał. Maryniu, powiedział Stanisław do żony – czasy nadchodzą takie, że chamem każdy zostać może, a sztuką wielką będzie chamem nie zostać. I nie denerwuj się – daliśmy radę za cara, to damy i za Stalina.

Następnego dnia Władek umył się, zjadł śniadanie, wziął kartkę z zapisaną przez obcego godziną i adresem, a Maria podając mu świeżo wypraną, wyprasowaną i złożoną w kwadrat chusteczkę do nosa powiedziała – bądź mądry, bądź rozsądny i nie zrób głupstwa. Wyszedł, a rodzice patrzyli jak idzie, zanim nie zniknął za górką.   Wtedy Stanisław powiedział do żony – skąd oni wiedzieli tak szybko, że Władek wrócił?

UB Włocławek

               Pojechał do Włocławka.  Wysiadł na skrzyżowaniu Ciemnych Alei i Brzeskiej i pieszo poszedł pod adres na Kopernika 3. Był to solidnie ogrodzony, okazały piętrowy budynek z wykorzystanym poddaszem. Na ogrodzeniu czerwona tabliczka z białym napisem: POWIATOWY URZĄD BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO we Włocławku. Przy bramie z furtką - wartownik. Byłem tu umówiony na godz. 9:00 – powiedział Władek. Z kim? – rezolutnie spytał wartownik. Nie wiem, nie przedstawił się – odpowiedział. Coś mi się wydaje, że do domu dzisiaj obywatelu nie wrócicie – rzucił jakby od niechcenia wartownik. Jak wasze nazwisko obywatelu? Władysław Wasilewski – odpowiedział Władek.  Tamten podszedł do budki w której był telefon i gdzieś zadzwonił.  Wrócił i otwierając furtkę powiedział – wejdźcie obywatelu drzwiami wejściowymi po schodach, tam jest drugi wartownik i on wam powie co dalej.

Wszedł, a stojący tam wartownik z karabinem na plecach i paskiem czapki pod brodą spytał – wasze nazwisko, obywatelu? Władysław Wasilewski – odpowiedział. Idźcie za mną – powiedział i poprowadził Go korytarzem, otworzył jakieś drzwi, wskazał na krzesło w dość dużej odległości od biurka i powiedział – usiądźcie i poczekajcie. Zaraz ktoś do was przyjdzie. I odszedł nie zamykając drzwi.

Po chwili wszedł ubrany w granatowy dwurzędowy garnitur, średniego wzrostu, z wyraźną nadwagą mężczyzna. Jakieś 10, 12 lat starszy ode mnie – pomyślał. Przechodząc obok, Władek poczuł od niego wyraźny, nieprzyjemny zapach niestrawionego alkoholu. Zapewne jakaś nocna libacja - pomyślał. Mężczyzna usiadł za biurkiem, a Władek przyglądając mu się, zastanawiał się – skąd ja go znam? Skąd ja go znam? – myślał intensywnie. Wasze imię i nazwisko, wasza data urodzenia, imiona waszych rodziców, obecne miejsce waszego zamieszkania – pytał i odznaczając odpowiedzi Władka przechodził szybko do następnego pytania.

A żona? Jestem kawalerem – odpowiedział Władek. W tym wieku kawaler jeszcze? Nie było jakoś czasu pomyśleć -powiedział Władek i dodał - teraz jak już wróciłem, to myślę, że nawet dobrze się stało, że się nie pośpieszyłem. Dlaczego? – wtrącił szybko przesłuchujący człowiek bez nazwiska. Bo … bo … jakby to powiedzieć – zaczął dukać Władek. Bo teraz to mam szansę na żonę taką … robotniczo-chłopską. Ludową. Tak, dobrze, że poczekałem. Przesłuchujący człowiek bez nazwiska potraktował odpowiedź Władka  jak coś naturalnego i kontynuował przesłuchanie.

Co robiliście przed wojną? – zadał kolejne pytanie. Władek mówił, a tamten z wysiłkiem notował i widać, że pisanie nie należy do jego ulubionych zajęć.  A w czasie wojny? – zadał kolejne pytanie. Władek opowiedział jak to z 41 er, potem z Armią Modlin, potem przez Rumunię, Francję do Anglii. Tamten notował. Potem były pytania – kiedy wrócił, nazwiska osób które  mu po drodze pomagały, gdzie nocował i u kogo i wiele jeszcze innych. Wciąż notował.  

Wicie, rozumicie – powiedział, przechodząc do drugiego wątku „zaproszenia”. My tu budujemy teraz system nowego ładu, państwo komunistyczne. Państwo robotników i chłopów. Polskę Ludową. Ale są siły, którym to się nie podoba – wicie, rozumicie. Władek słucha i zastanawia się – po co on mi to mówi? Ja od 1 sierpnia pracuję w Bydgoszczy - kontynuuje człowiek bez nazwiska, ale specjalnie przyjechałem, żeby z wami porozmawiać. Rozumicie, nie chciałem was aż do Bydgoszczy fatygować. Władek pokiwał głową. To dobrze, że rozumicie. Macie kontakty z dawnymi polskimi pilotami z Anglii, wy ich znacie, a my chcemy ich poznać, chcemy wiedzieć co myślą i jak myślą. My was powiadomimy kiedy i kto wrócił i gdzie mieszka, wy się z nim spotkacie, powspominacie, wypijecie pół litra, albo litra i nam raport złożycie.  Ja mam informować o tym, co myślą moi koledzy? Ci, którzy niejeden raz ratowali mi życie? Ci, którym ja życie ratowałem wiele razy? Nie, nie mogę – stanowczo odpowiedział Władek. Nie mogę – dodał bardziej stanowczo. Nie musicie od razu o kolegach – kontynuuje człowiek bez nazwiska zza biurka. Na początek będziecie meldowali o zauważonych samochodach z obcą rejestracją, o samochodach z rejestracją dyplomatyczną. O tym co sąsiedzi o nowej władzy mówią. Za każdy taki meldunek dostaniecie ekwiwalent pieniężny, to  za wasz czas i wysiłek. My potrafimy docenić ludzi oddanych. Teraz z pracą będzie u was ciężko, a z czegoś żyć musicie. Potem zobaczycie, że z meldowania o samochodach zagranicznych można tylko skromnie żyć, być może i o kolegach lotnikach porozmawiamy. I meldunki poczytamy. Podpiszcie, przygotowałem wam gotowe już zobowiązanie. Wpiszcie tylko u góry nazwisko i adres, a na dole datę i  podpis. Władek wziął kartkę papieru, przeczytał i oddając człowiekowi bez nazwiska powiedział - nie, stanowczo odmawiam. Odmawiam stanowczo – powtórzył.

Człowiek bez nazwiska sięgnął po telefon i po chwili powiedział do słuchawki – z kierownikiem niech mnie pani połączy. A po chwili – obywatelu kierowniku, mam tu człowieka, który nie chce współpracować. Trzeba go przekonać. Po chwili do pokoju wszedł w mundurze z dystynkcjami chorążego, średniego wzrostu, szczupły, dobrze zbudowany mężczyzna. Miał gładko uczesane blond włosy i wąsy. Hitler takie nosił, tylko ciemniejsze – pomyślał Władek, ma jakieś 23, 25 lat. Człowiek bez nazwiska wstał i stanął obok krzesła na którym przed chwilą siedział, a świeżo przybyły zajął jego miejsce  i powiedział – nazywam się Tadeusz Roszkowski i jestem szefem włocławskiego urzędu bezpieczeństwa. Władek lekko wstał z krzesła i powiedział – Władysław Wasilewski.

Słuchajcie obywatelu Wasilewski, my tu ciężko pracujemy, a nie bawimy się w pogaduszki i jest nam obojętne, czy wy czegoś chcecie czy nie chcecie. Zróbmy tak – podpiszecie to zobowiązanie, potem naszą współpracę będziecie rzetelnie realizowali, a my będziemy  oceniali waszą pracę na rzecz ludowej ojczyzny. I to jest pierwsza możliwość. Druga i ostatnia jest taka, że mamy tu, w tym budynku cele. To takie małe pomieszczenia  w piwnicach bez okien. Tam was wsadzimy i potrzymamy tak długo, aż zrozumiecie co jest dla was dobre. Aż zrozumiecie, że to my wiemy co jest dla was dobre. Od was będzie zależało, czy posiedzicie tam dzień dwa, czy dwa tygodnie. Potem oczywiście odzyskacie wolność, na którą zasługujecie. Na którą będziecie zasługiwali. Rozumiemy się obywatelu? Władek spokojnym i stanowczym głosem odpowiedział – nie podpiszę tego zobowiązania. Obywatelu kierowniku – powiedział człowiek bez nazwiska, może ja spróbuję z nim porozmawiać jeszcze po dobroci. Bo niemożliwe, żeby nie rozumiał, co dla niego jest dobre. Porozmawiajcie i meldujcie – powiedział Roszkowski, wstał i wyszedł. Człowiek bez nazwiska ponownie zajął swoje miejsce.

Był zły policjant, ten teraz zagra dobrym policjantem – pomyślał Władek i  jeszcze raz dokładnie przyjrzał się człowiekowi bez nazwiska i powiedział – ja pana znam. Pan nazywa się Stefan Markowski. Tamten ze zdziwieniem popatrzył na Władka i spytał – skąd? Przed wojną pokazywał mi pana mój kolega, zginął w czasie wojny, we wrześniu jeszcze i opowiadał jak dzielnie pan walczył w 1936 roku. Tak? … w 36? … a co opowiadał?  – spytał Markowski.  Opowiadał jak dzielnie i z jakim zaangażowaniem brał pan udział w rozgramianiu strajkujących robotników we Włocławku właśnie w 1936. Markowski zrobił się czerwony, nabrał głęboko powietrza i siłą całej przepony wyrzucił je z płuc. Za chwilę  Władek poczuł uderzenie obrzydliwego odoru niestrawionego wciąż alkoholu. A po dłuższej chwili powiedział lekko drżącym głosem. Słuchajcie obywatelu Wasilewski, nie jestem waszym wrogiem tak jak kierownik chorąży Roszkowski. Nie chcę was wsadzać, choć mógłbym. Wypisuję wam przepustkę, żeby was wypuścili. Bo wy tego jeszcze obywatelu Wasilewski nie wiecie, że łatwiej do nas wejść jak od nas wyjść. Zanim jednak dam wam tę przepustkę, to chciałbym, abyście o tym incydencie z 1936-tego zapomnieli. To mogę panu obiecać, panie Markowski – odpowiedział Władek. I jeszcze jedno obywatelu Wasilewski – zaczął mówić Markowski, chciałbym, że jeżeli was wezwą w tej sprawie raz jeszcze, abyście mówili, że dzisiaj ustaliliśmy, że jeszcze nad współpracą się zastanowicie. To też mogę panu obiecać, panie Markowski – odpowiedział Władek, wyraźnie z siebie zadowolony. Weźcie waszą przepustkę i idźcie – powiedział Markowski podając Włodkowi małą kartkę z czerwoną pieczątką. Wyszedł, a przechodząc przez furtkę, kiedy zobaczył tego samego wartownika powiedział – nie zawsze potraficie przewidywać. Sympatycznej współpracy – odpowiedział wartownik.

Wrócił do domu, gdzie zdenerwowana cała rodzina na niego czekała: rodzice, siostra Hela, brat Czesiek, szwagier Józef. Ci dwaj ostatni nawet z pracy się zwolnili. Jak było? – niepewnym głosem spytał ojciec. Marynia zrobiła herbatę i przy herbatce Władek opowiedział ze szczegółami całą wizytę na UB. Byli z niego dumni, a ojciec podsumowując powiedział – „Warto być przyzwoitym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieprzyzwoitym, ale nie warto”  (sparafrazowany cytat prof. Władysława Bartoszewskiego).

Wszystkie zdjęcia są tutaj - https://pregowski.pl/photo/12-photo/71-kartka-z-kalendarza-a-day-in-the-history

Fakty:
  • Do opracowania planu lotu przyjąłem następujące wartości:
    • wiatr: 5kt 200, TAS: 185 kt
    • samolot manewry zwrotu wykonuje na przedmieściach miast (nie wlatuje nad miasto).
    • Prędkości: prędkość przelotowa – 185 kn (342 km/h), prędkość przeciągnięcia – 65 kn (121 km/h), prędkość wznoszenia – 985 ft/min (5m/sek.)
    • Wysokość przelotowa – 8.000 ft (ok. 2.400 m).
  • Trasa lotu: Haverigg – Sedbergh – Skipton – Bernard Castle – Haverigg.
  • Władysław Wasilewski naprawdę nazywał się Wasielewski. Urodził się w zaborze rosyjskim i jego akt urodzenia spisywał urzędnik w języku rosyjskim. Następnie, inny urzędnik, już polski ten akt urodzenia tłumaczył. I przetłumaczył jak potrafił najlepiej. Ten sam błąd popełniono w nazwisku Jego brata Czesława – olimpijczyka. Ale ich siostra Helena, ojciec Stanisław i matka Maria (Marianna) nosili nazwisko – Wasielewscy.
  • Oświadczenie George T M Bainbridge – „… Usłyszałem dźwięk samolotu przelatującego nad głową w kierunku północno-wschodnim. Była gęsta mgła, więc nie widziałem samolotu. Sądząc po dźwięku, leciał normalnie i brzmiał tak samo, jak inne. Dźwięk był wyraźny. Domyśliłem się więc, że leci nisko. Spojrzałem na zegarek tuż przed usłyszeniem dźwięku i była7:10. Potem poszedłem na krótki spacer, gdy usłyszałem nagle, że szum silnika ucichł, a dźwięk wydawał się, jakby samolot uderzył w miękki wierzchołek wzgórza. Natychmiast przeszedłem działkę w towarzystwie sygnalizatora z kabiny, żeby sprawdzić, czy samolot się rozbił. Poszliśmy do urwiska, ale poprzez mgłę nic nie widzieliśmy.”
  • Oświadczenie funkcjonariusza policji Josepha W Cooka z Brough – „O godz. 7:40, 22 sierpnia 1941 r. otrzymałem wiadomość telefoniczną od sierżanta Keddiego z „Kirkby Stephen” z informacją, że odebrali wiadomość od policji kolejowej w Darlington, która została zawiadomiona przez pracowników z kabiny sygnałowej kolei na szczycie Stainmore. Wiadomość dotyczyła latającego nisko samolotu i podejrzewano, że się rozbił. Sierżant Keddie, PWR Bond, SP Richardson i ja, wraz z cywilami, natychmiast rozpoczęliśmy poszukiwania i dochodzenie w sprawie wypadku w pobliżu szczytu Stainmore, ale z powodu gęstej mgły, która wisiała nad wzgórzami, nic nie można było zobaczyć. Widoczność była ograniczona do około 20 jardów (ok.18 m).”
  • d. oświadczenia Josepha W Cooka – „Mgła ostatecznie zniknęła, a poszukiwania kontynuowano o godzinie 11.30. Samolot treningowy Botha o numerze L6416 został znaleziony na otwartym zboczu na części zwanej Castle Moss, położonej około 3/4 mili (ok. 1,2 km) od granicy z North Riding of Yorkshire. Samolot został całkowicie rozbity, jego części zostały wyrzucone w promieniu 120 yd (ok.110 m) od zniszczonego samolotu, a nos samolotu był zakopany w miękkim torfie. Przeprowadzono poszukiwania i znaleziono ciała czterech pasażerów samolotu. Pierwsze - ciało porucznika Lionala Douglasa Halla, z 61. pułk AA, artylerii królewskiej zostało znaleziono 110 yd (ok.100,5 m) od samolotu. Kolejne ciało - sierżanta pilota Wasilinskiego (Wasilewskiego – przypis autora) zostało odnalezione 115 yd (ok. 105 m) od samolotu. Kolejne ciało LAC Vemona znaleziono 62 yd ok. 57 m) od samolotu, a czwarte ciało LAC Yeo znaleziono poważnie okaleczone we wraku. ”
Hipotezy:
  • Trasa była Władysławowi Wasilewskiemu znana - latał nią już kilkakrotnie. Czasem kilka razy dziennie. Co się musiało zdarzyć, żeby w czasie gęstej mgły zmienił kierunek lotu o 1800 i poleciał w odwrotną stronę? Nie przychodzi mi do głowy inny powód jak uszkodzenie silnika. Lewego sinika. Dlatego lewego, że zgodnie z zasadą „martwy silnik – martwa noga” należało wykonać nawrót przez prawe skrzydło. Potwierdza tą hipotezę pośrednio miejsce katastrofy oddalone o ok. 3 km od wyznaczonej trasy lotu na kierunku Bernard Castle – Haverigg.
  • Z oświadczenia George T M Bainbridge dowiadujemy się, że leciał nisko na kierunku płn.-wsch. Musiał to być więc moment ostatnich kilometrów przed próbą lądowania w przygodnym terenie. Nie ma takiej możliwości, aby pilot z takim nalotem pomylił trasę. Nawet w najgęstszej mgle.
  • Wie, że samoloty Blackburn Botha B26 to najbardziej awaryjne samoloty w RAF. Dzisiaj wiemy, że nie tylko w RAF, ale i na świecie. O historiach ich awaryjności musiał słyszeć wiele razy. Wie że najsłabszym ogniwem tego samolotu są silniki. Wie, że na jednym silniku nie poleci daleko.
  • W chwili, kiedy nastąpiła awaria silnika, zgodnie z logiką każdego pilota, podejmuje najsłuszniejszą decyzję – zawracam, bo tam za mną jest teren równinny i tam mam jakąś szansę. Przede mną góry, w górach nie mam żadnej szansy.
  • Ten teren w miarę równinny za nim znał z wcześniejszych przelotów. Widział go z pokładu samolotu. Mógł nie wiedzieć, a najprawdopodobniej nie wiedział, że teren jest podmokły i bagnisty, a ziemia miękka – zupełnie nie nadająca się do lądowania ciężkiego samolotu.
  • Jest gęsta mgła. Brak widoczności ziemi. Do nawrotu podchodzi już na zniżaniu. Wykonując zakręt, przelicza w sposób uproszczony powrotny kierunek lotu (2510 – 1800 = 710) – nie uwzględnia ani siły, ani kierunku wiatru. Pomień nawrotu wynosi ok. 3,5 km (odległość katastrofy od planowanej trasy lotu).
  • Nie wiem jak miał ustawiony wysokościomierz, ale jeżeli nawet uwzględnił średnią wysokość n.p.m. w miejscu przygodnego lądowania – było to niezwykle trudne zważywszy na faktyczną nierówność terenu jak i brak widoczności ziemi.
  • Różnica poziomów: lotnisko – 10 m n.p.m., miejsce lądowania – od 200 do 481 m n.p.m.
  • Brak wybuchu zbiorników z paliwem może świadczyć o tym, że paliwo wcześniej spuścił.
  • Czasy:
  • 6:29 mija lotnisko Haverigg i leci kursem 750,
  • 6:37:53 (8’:53’’ od poprzedniego manewru) mija od południowej strony Sedbergh i ustawia się na kurs 1440,
  • 6:46:35 (8’41’’ od poprzedniego manewru) mija od strony północnej Skipton i przyjmuje kurs 30,
  • 6:58:12 (11’37’ od poprzedniego manewru) mija od strony południowej Bernard Castle i przyjmuje kurs na Millom - 2520
  • 7:01:28 (3’16’’ od poprzedniego manewru), po ok. 17 km (10 mil) – awaria lewego silnika, do następnego manewru średnia prędkość 70% prędkości przelotowej na tym odcinku.
  • 7:05:35 rozpoczęcie manewru zawracania z jednoczesnym schodzeniem z wysokości o średnicy ok. 3,5 km i przyjęcie kursu powrotnego ok. 700.
  • 7:06:56 (5’28’’ od awarii silnika), po ok. 18 km(11 mil) – przyjmuje kurs ok. 700 – schodzi do lądowania,
  • 7:12:19 (5’23’’), po ok 14 km (9 mil) od wejścia na kurs 700 – katastrofa.

CZĘŚĆ IV – DODATEK

Czy rodzinne miasteczko Władka Wasilewskiego – Brześć Kujawski na przestrzeni tych lat, kiedy był tu ostatni raz się zmieniło? Pewnie tak. A jak bardzo się zmieniło? Zobaczmy jak wygląda dzisiaj. https://pregowski.pl/photo/12-photo/68-brzesc-kujawski-skad-przybylismy

Komentarze obsługiwane przez CComment